Quantcast
Channel: Not Born In The USA
Viewing all 92 articles
Browse latest View live

Jaka wtyczka i jakie napięcie w USA?

$
0
0
Dziś będzie szybko, krótko i na temat bardzo prozaiczny.
Prąd.
A więc i wtyczki i napięcia.
Otóż w Stanach i jedno i drugie jest inne niż w Polsce.
A co za tym idzie, aby móc naładować swoje komórki, aparaty fotograficzne i inne laptopy będziecie potrzebować przejściówki.
Amerykańska wtyczka ma dwa płaskie bolce, ustawione równolegle. Zdarzają się też wtyczki z trzecim, okrągłym bolcem, będącym uziemieniem. U mnie w domu, jak teraz się przyglądam, jedynie rozgałęźnik, robot kuchenny i ekspres do kawy mają 3 bolce. Wtyczki dwubolcowe pasują bez problemu do gniazdek z dziurką na uziemienie. 


Biała przejściówka i czarna wtyczka z uziemieniem.

Drugą kwestią jest napięcie. W Polsce wynosi ono 230 V (częstotliwość bodajże 50 Hz), natomiast w Stanach 110 V / 60 Hz. Co to w praktyce oznacza? Np. polską grzałką nie mogłam zagotować wody na campingu. Mimo długiego oczekiwania nie osiągnęła ona odpowiedniej temperatury. 
I w drugą stronę. Jeśli planujecie zakup sprzętu w Stanach, szczególnie takiego o dużej mocy, być może będziecie musieli zainwestować w transformator (konwerter). To dodatkowy koszt ok. 150 PLN (są też tańsze, chińskie, ponoć zawodne). Bez transformatora urządzenie może nawet się spalić, więc nie ryzykujcie! Sprawdźcie czy jest wyposażone w uniwersalny zasilacz działający w przedziale 110-230V.
Z własnego doświadczenia: w Ameryce nabyliśmy oba używane przez nas obecnie aparaty fotograficzne i bez problemu ładowaliśmy je bez konwertera w Polsce, wykorzystując jedynie przejściówkę. 
Planowałam, że jeśli będziemy wracać do kraju i zabiorę ze sobą mój ukochany KichenAid (dla niewtajemniczonych to taki najbardziej wypasiony robot kuchenny, który śni się po nocach niejednej pani domu:) to nie zaryzykuję używania go bez konwertera. Ale włąśnie zauważyłam, że na kablu ma przylepioną kartkę, że nie wolno go stosować z adapterem, to samo jest napisane na ekspresie. Jedna z Czytelniczek napisała cenną uwagę, że obecnie wszystkie urządzenia maja uniwersalny zasilacz, przystosowany do różnych napięć, więc może faktycznie cały problem daje sie rozwiązać jedynie przy pomocy maleńkiej przejściówki. Czekam na dalsze uwagi i wymiane doświadczeń!

Road trip po USA - 27 wskazówek przed twoją pierwszą podróżą

$
0
0

Podjąłeś decyzję. Następne dwa tygodnie/miesiąc/pół roku spędzisz zwiedzając Stany Zjednoczone na własną rękę. Może marzysz o przejechaniu kultowej Route 66, a może twój plan jest znacznie bardziej rozbudowany? 


Z doświadczeń zdobytych podczas naszych licznych, dłuższych bądź krótszych wojaży po ponad 30 stanach USA, zrodził się pomysł na ten wpis. Mam nadzieje, że nasze porady Wam się przydadzą i pozwolą zaplanować jeszcze doskonalszą trasę. 

Enjoy the trip!



1. Planowanie. To się nie spodoba miłośnikom podróżowania na spontanie... Moja opinia jest taka: pozostań otwartym na to, co wydarzy się na trasie, ale nie bądź tą osobą, która po powrocie do domu odkrywa, że ominęła coś naprawdę super, bo "nie odrobiła lekcji". Ja nasze podróże planowałam następująco. Kupiłam chyba z 5 różnych przewodników i przeczytałam je od deski do deski. Ilekroć trafiałam na coś, co mnie zainteresowało, przypinałam na mapie małe kolorowe karteczki. Czerwone dla tych miejsc, które absolutnie, choćby nie wiem co, musieliśmy odwiedzić. Pomarańczowe dla tych bardzo ciekawych, ale nie wartych, na przykład, 8 dodatkowych godzin jazdy. Żółte dla tych, do których fajnie byłoby wpaść, jeśli przypadkiem przejeżdżalibyśmy w pobliżu. I te punkciki stały się potem osnową, na której oparliśmy przebieg tras.


source: pinterest.com
2. Inspiracja. Nie wszystkie "czerwone punkty" trafiły na mapę po przeczytaniu przewodnika. Część, można powiedzieć, była tam od zawsze. Nie wchodziło w ogóle w grę, żebyśmy nie zawinęli do North Bend, filmowego miasteczka Twin Peaks (klik), nie sprawdzili, jak wygląda "Przystanek Alaska" (klik), a moja wewnętrzna nastolatka byłaby zawiedziona, gdybyśmy choć na chwilę nie wpadli do Forks;) - klik. Każdy z Was ma na pewno jakieś kultowe obrazy, sceny w swojej głowie, niekoniecznie tak znane jak Monument Valley, czy napis Hollywood. Może będą to schody do mieszkania Carrie Bradshaw z Sex and the City? A może mecz Los Angeles Lakers? Albo może zawsze chcieliście wbiec po schodach w Filadelfii, tak jak Rocky Balboa? Dobrze się zastanówcie, to może być once in the lifetime opportunity!



3. Budżet. Delikatna sprawa... Przecież tak przyziemna kwestia, jak kasa, nie stanie na przeszkodzie do realizacji waszych marzeń... Kiedyś pisaliśmy już o tym, jak skalkulować koszty podróży po USA (klik). Nie będziemy się więc powtarzać. Napiszę tylko, że znam takich, co na podróż ze wschodu na zachód wydali w sumie $100. My stówkę średnio przepuszczamy w ciągu jednego dnia i zapewniam, że nie jesteśmy rozrzutni:( Śpimy najczęściej pod namiotem ($20 za noc), jemy w przydrożnych barach lub fast foodach ($20/obiad dla dwóch osób), tankujemy raz dziennie ($30). To, co zostanie, idzie na wstępy do muzeów, parków, na drobne zakupy tego, co zjemy na śniadanie i kolację, pocztówki, pamiątki. I stówka pęka. 


4. Pojazd. Możemy to zrobić z fantazją, jak ekipa z Busem przez świat, można z fantazją i super tanio - autostopem, tak jak Maciek (autostop jest w USA bardzo mało popularny), można znów stylowo, wynajętym pięknym airstreemem, Camaro lub Mustangiem (wersja de lux). My mamy ten komfort, że posiadamy tu własny samochód, odpadły nam więc koszty wynajęcia. Tam, gdzie naszej fury zabrać nie mogliśmy, wynajmowaliśmy auto korzystając z wyszukiwarki priceline.com. Własny samochód to duża oszczędność czasu, duża elastyczność i co tu dużo mówić, wygoda. Zawsze można też się w nim przespać. 


Camaro - nasz darmowy upgrade z klasy economy na hawajskiej Maui
5. Pakowanie. Jeśli zdecydujesz się jechać w swój pierwszy amerykański road trip samochodem (polecamy), mamy dla Ciebie kilka rad. Po pierwsze, są rzeczy, które ZAWSZE powinieneś mieć w aucie. My, jadąc w długie trasy, przygotowujemy tzw "pudełko techniczne". Mamy w nim:
  • repelent i dymiące sprężynki na komary (obowiązkowe na Florydzie i Alasce);
  • zapasowy kartusz do kuchenki (nic tak nie podnosi na duchu, jak kubek gorącej herbaty o poranku, po wyjątkowo zimnej nocy w namiocie);
  • rozpałkę do ogniska (w tym też celu do oddzielnej torebki zbieram brudne serwetki po obiedzie i inne papierzyska);
  • rulon dużych worków na śmieci (nigdy nie wiesz, kiedy się przydadzą);
  • ręcznik kuchenny i spray do mycia szyb (ilość robali, która lata nad preriami jest niewyobrażalna). Poza tym, czysta szyba, kiedy cały samochód wygląda już jak nieszczęście, bardzo podnosi morale:);
  • kilka jednorazowych reklamówek na śmieci;
  • latarkę i czołówkę (przyda się, jak nocą będziesz potrzebował siku;);
  • mokre chusteczki, takie jak dla niemowląt;
  • sznurek lub linkę i kilka spinaczy do bielizny;
  • zapalniczkę i zapałki;
  • młotek i scyzoryk (koniecznie z otwieraczem do butelek;);
  • rolkę papieru toaletowego. You never know!;
  • galon wody i dobrze wyposażoną apteczkę;
  • last but not least: WD-40 i duct tape, czyli szeroką, srebrną taśmę, którą można zlepić wszystko, np rozdarty namiot (patrz obrazek).

Nasza rada jest jeszcze następująca. Zawsze wszystko pakujcie w jedno i to samo miejsce tak, żebyście mogli się rozpakować niemal z zawiązanymi oczami. Jeśli przyjedziecie w nocy na camping, np na pustynię, nie chcecie wszystkich pobudzić, robiąc zamieszanie, nie mogąc odnaleźć najpotrzebniejszych rzeczy! Na campingach bardzo przydają się też maski na oczy (w czerwcu na Alasce non-stop jest jasno) oraz zatyczki do uszu (Amerykanie najczęściej podróżują camperami, których generatory potrafią chodzić okrągłą dobę - wiecie, ogrzewanie, TV...). 


6. Przygotuj się na zimno. Jedną z najzimniejszych nocy pod namiotem przeżyliśmy w jednym z najgorętszych miejsc na ziemi - w Dolinie Śmierci. Założyliśmy wtedy na siebie wszystko, co mieliśmy w samochodzie, a i tak było mało. Nigdy nie wiesz, kiedy trafi się wyjątkowo mroźna pogoda. Zgrabiałymi od mrozu rękoma ciężko rozpalić ognisko. Jeśli nie zabierzesz ciepłych ubrań, pozbawisz się całej przyjemności z siedzenia na zewnątrz do późna i patrzenia w niebo pełne gwiazd. Kiedy jedziemy w góry lub na północ lub zimą na pustynię, mamy zawsze ze sobą rękawiczki, bieliznę termiczną i kilka żelowych ogrzewaczy do rąk. No i dobre śpiwory i polary.


7. Przygotuj się na zmianę planów. I na to, że nie wszystko, co zaplanowałeś, wypali. Musieliśmy wielokrotnie zmieniać trasę, bo na przykład okazywało się, że jakaś część drogi w górach jest wciąż zasypana śniegiem i nie wiadomo, kiedy będzie przejezdna... 

source: joaoperreviana.com

8. Korzystaj z każdej okazji, kiedy możesz wziąć prysznic. A w szczególności ciepły prysznic. Pamiętaj, na pustyniach, na polach namiotowych, nie ma bieżącej wody.

source: adamodwyer1.com
9. Korzystaj z każdej okazji, żeby zatankować. Na zachodzie i w centralnej części Stanów Zjednoczonych nie są rzadkością znaki mówiące, że następna stacja będzie za 60 mil (100 km)!

source: trafficsafetyguy.com
10. Zbieraj ćwierćdolarówki. To najczęściej właśnie takie monety wrzuca się do parkomatów, w pralniach czy do specjalnych automatów, by wziąć prysznic na campingu.


Do tej czarnej skrzyneczki na ścianie, Tomi musiał wrzucić 8 ćwierćdolarówek, żeby popłynęła ciepła woda. Foto z Alaski.
11. Miej przy sobie gotówkę na camping. Często pola namiotowe są samoobsługowe. Na miejscu, w skrzyneczce, są zostawione koperty, do których wkładasz odliczone pieniądze, podając swoje dane. W którymś momencie nocy lub dnia, może pojawić się strażnik z parku lub camp host (gospodarz), i sprawdzić, czy każdy zapłacił. Nikt nam nie wyda reszty, nie będziemy też mieli jak rozmienić kasy. W niektórych miejscach honorowano czeki lub można było podać dane karty kredytowej. Najczęściej jednak obowiązuje zasada: cash only.


Typowa koperta na opłatę za pole namiotowe w parku narodowym. Tu, na zdjęciu, camping w Joshua Tree NP.
12. Niektóre głośne atrakcje Cię rozczarują. Pytaj o radę przy planowaniu trasy osoby, które mają gust podobny do Ciebie. My na przykład odradzamy wszystkim wycieczkę do Santa Barbara (czemu wszyscy chcą tam jechać?). Uparciuchy jednak jadą i po powrocie przyznają, że nie ma tam nic nadzwyczajnego. Naszą listę przereklamowanych atrakcji zdecydowanie otwiera Muzeum Coca Coli w Atlancie:) - klik!


13. Przygotuj się na monotonię podróży. Szczególnie jadąc przez środkowe, preriowe stany. Całymi godzinami wzrok nie ma się na czym zaczepić. Tylko zielony ocean traw i błękit nieba... Dlatego też...


14. Zabierz ze sobą przekąski. Napoje energetyczne to jedno, ale żeby utrzymać przytomność umysłu przyda się też małe co nieco. W wersji zdrowej orzeszki (w USA, w każdym sklepie kupimy trial mix, czyli mieszanki różnych bakalii), pestki słonecznika, małe marchewki (w Stanach bardzo tanie są duże torebki mini marchewek, tzw baby carrots lub w ogóle całe tacki z małymi kawałkami warzyw do przegryzania). W wersji bez ograniczeń orzeszki w czekoladzie, ulubione przez Tomka Goldfishe (serowe krakersy), chipsy...


source: www.worthalike.com
15. Weź do czytania na głos najfajniejszą książkę, jaka przyjdzie ci do głowy. Przez wiele, wiele lat, naszą podstawową lekturą, którą czytaliśmy na głos, podczas długich, monotonnych fragmentów trasy, były Przygody Pana Samochodzika. Proste, kryminalne historie, z walorem edukacyjnym w postaci historii Polski, osadzone w zabawnych realiach poprzedniego ustroju, sprawdzały się, jako towarzysz podróży, znakomicie. Ważne, żeby było zabawnie. Znakomicie odganiają na trasie sen - i jednocześnie w zabawny i inteligentny sposób opisują Amerykę- książki takie jak Ameryka nie istnieje Wojciecha Orlińskiego (klik) czy Zapiski z wielkiego Kraju Billa Brysona (klik).

16. Dobry podkład muzyczny jest niezbędny. Szkoły sa dwie. I korzystamy z nich wymiennie. Albo dobieramy muzykę pod otaczającą nas scenerię. Czyli podczas naszego road tripa po Islandii słuchaliśmy Sigur Rós & Björk, a podczas trasy przez Alaskę ścieżki dźwiękowej z Into the wild. Druga metoda jest taka, że wyszukujemy stacje radiowe nadające lokalne brzmienie. Dobre muzyczne stacje możesz spotkać w zaskakujących miejscach. Wchłoń w siebie muzykę country i kawałki Bruce'a Springsteena. W Seattle zapuść grunge, a w Detroit Eminema. Wersja dla hardkorów - jadąc przez południowe stany słuchasz występów mariachi. My wymiękamy.



17. Wyszukuj scenic routes, zamiast autostrad. Nadłożysz trochę drogi, ale zamiast nudnej wielopasmówki, nacieszysz oko niezapomnianymi widokami. Dobrym przykładem jest trasa z Los Angeles do San Francisco. Można pojechać I-5 i być na miejscu w 6 godzin, albo jechać o połowę dłużej krętą, wąską nitką Pacific Coast Highway. To jedna z najpiękniejszych dróg w Stanach i byłoby wielkim nieporozumieniem ominąć Big Sur (klik)!!!


Big Sur, najbardziej malowniczy fragment PCH

18. Pozwól sobie od czasu do czasu być "prawdziwym" turystą. Nadłóż drogi, żeby zobaczyć kiczowate ghost town, lub drzewo, przez które można przejechać. Kup magnes na lodówkę lub zdecydowanie zbyt drogiego drinka na Bourbon Street w Nowym Orleanie. Wspomnienia są w końcu bezcenne!



19. Naucz się spać wszędzie. W aucie, na rest area przy autostradzie, u hosta na składającej się kanapie pod schodami, na polu namiotowym w pobliżu torów kolejowych, za bezcen w 4* hotelu w Vegas...

source: thechive.com
20. Najlepsze jedzenie znajdziesz nie w fancy restauracjach, tylko w rodzinnych, przydrożnych dinnerach. Takich z oldschoolowymi neonami i z ręcznie wypisanym menu. Najlepszą wyszukiwarką dobrych miejsc na obiad, jest aplikacja yelp. Zawsze z niej korzystamy, kiedy chcemy znaleźć w pobliżu coś lokalnego i niedrogiego. No i z dobrymi opiniami. Są w Stanach takie miejsca, gdzie jedliśmy nie bacząc na walory smakowe, tylko dla samej chęci odnotowania "jadłem/piłem tam". Żeby wymienić choćby kawę, w pierwszym na świecie Starbucksie w Seattle, obiad w barze na Route 66 czy rozsławione przez serial Twin Peaks cherry pie, w Double R Dinner (obecnie Twedes cafe), w North Bend.


Wyborny dinner w Moab
21. Oszczędzaj, ale graj uczciwie. Pamiętaj o kulturze dawania napiwków (przeczytaj o zasadach tipowania tutaj). Nie cwaniacz. Serio, bardzo Cię prosimy. To, że mieszkamy w Stanach, nie znaczy, że śpimy na kasie. Podobnie tutejsi ludzie, którzy często wykazują się ogromnym zaufaniem do przyjezdnych (wspomniane samoobsługowe campingi). Jeśli na coś nas nie stać, rezygnujemy. Jeśli bardzo nam na czymś zależy, zaciskamy pasa. Nie ma innego, uczciwego wyjścia. Możesz nieco przyoszczędzić szukając ofert na groupon.com (np. na lekcje surfingu, tańsze wejścia do muzeów...) lub poszukując w sieci kuponów (bardzo popularne w USA). Zawsze, zanim gdzieś się wybierzemy, wpisujemy w google nazwę danej atrakcji + coupon. I prawie zawsze udaje nam się coś znaleźć.  Większość muzeów, podczas jednego dnia w tygodniu, wpuszcza ludzi za darmo. Jeśli planujesz odwiedzić więcej niż 4 parki narodowe w ciągu roku, kup kartę America The Beautiful. To taki abonament na wejścia do parków, ważny przez rok, dla wszystkich osób jadących w samochodzie. Nawet jak jest Was czworo, wystarczy jeden taki pass. O darmowych atrakcjach Los Angeles pisalismy tu - klik!

22. Od czasu do czasu pozwól sobie na wakacje. Wynajmij hotel z ciepłym prysznicem i czystą pościelą. Zobacz w TV kilka amerykańskich reality show, przytul głowę do miękkiej poduszki. Rozkoszuj się dobrodziejstwem klimatyzacji... My najczęściej planujemy nocleg pod dachem na taki dzień, kiedy zapowiada się, że całą noc będzie ulewa. Polujemy wtedy na najtańsze noclegi poprzez wyszukiwarkę priceline.com.



23. Nie spodziewaj się wiele, słysząc od recepcjonisty zaproszenie na free breakfest. Wiele amerykańskich, tanich moteli, kusi gości darmowym śniadaniem. Jeśli spałeś kiedyś w europejskim hotelu, oferującym śniadanie, możesz mieć wyrobione błędne wyobrażenie na temat tego, co zaserwują ci rano w Stanach. W 9 na 10 przypadkach będzie to lurowata kawa, napój prawie-jak-pomarańczowy i słodka muffinka. Czasem chleb tostowy z dżemorem i płatki. Koniec.



24. Jak najczęściej śpij pod rozgwieżdżonym niebem, szczególnie na południowym zachodzie. W stanach takich jak Nevada, Arizona czy Nowy Meksyk, z daleka od wielkich miast, niebo jest ciężkie od gwiazd, powietrze pachnie zupełnie inaczej i śpi się też inaczej. Jednocześnie czujnie i spokojnie. Nasłuchuj przed snem odgłosów natury, to najpiękniejsza kołysanka. Do dzis w moim osobistym rankingu najfajniejszych nocy jest ta, kiedy do snu układało nas wycie kojotów na pustyni.


Zmierzch na kalifornijskiej pustyni

25. Zapamiętaj na zawsze swoją pierwszą nitkę drogi, prostą aż po horyzont. Taki amerykański krajobraz - ikona. Chyba nigdzie indziej nie ma takich dróg!


Droga w Death Valley

26. Zachowaj zdrowy rozsądek, ale nie bój się ludzi. Spotkasz się z masą bezinteresownego zainteresowania, troski i życzliwości. Amerykanie są absolutnie wspaniali, wbrew szerzonym o nich negatywnym stereotypom. Czasami zatrzymujemy się, z duszą na ramieniu, w creepy trailer parkach lub motelach, o których w żartach mówimy, że w nocy zjadają tam ludzi (tak, wiem, za dużo horrorów:). Ale nigdy jeszcze nie mieliśmy żadnych niebezpiecznych przygód. W naszych oczach Ameryka jawi się jako bardzo bezpieczny kraj dla turystów.


Psychoza;)
27. Utrwal w pamięci (a nie tylko na karcie pamięci), najpiękniejsze chwile. Oderwij wzrok od monitora, zatrzymaj się na chwilę, pomyśl, jestem tu i teraz, jest cudownie tak, jak jest. Ten moment jest niepowtarzalny. 



Co mnie wkurza w Kalifornii

$
0
0
Ok, ok. Wiem co pewnie zaraz pojawi się w komentarzach. Że wydziwiamy, że jak nam nie pasuje, to powinniśmy wrócić do Polski i wtedy zobaczymy, jak jest! W Polsce to dopiero jest na co narzekać! Otóż kocham Kalifornię całym swoim sercem, nie zmienia to faktu, że nawet w tym absolutnie cudownym do życia miejscu można znaleźć pewne mankamenty. Po konsultacji z naszymi znajomymi, polskimi expatami, udało nam się z trudem ułożyć listę 10 kalifornijskich grzechów głównych. No to zaczynamy!


source: www.tumblr.com

1. Absolutnie na szczycie tej listy muszą znaleźć się koszty życia, szczególnie koszty wynajmu mieszkania w południowej Kalifornii. Drożej będzie tylko w Nowym Jorku, ewentualnie w stołecznym DC. Niestety poziom kosztów utrzymania nie przekłada się na różnice w płacach. Narzekamy na to nie tylko my, ale także Amerykanie, którzy skuszeni tutejszym stylem życia postanowili przenieść się do południowej Kalifornii np. z Filadelfii. Jeśli chcecie wynająć przyjemne 2 pokoje w nienajgorszej lokalizacji (salon połączony z kuchnią i sypialnię, bez luksusów) musicie liczyć się z kosztem $1500. Zdrowa żywność = droga żywność. Wielkie cynamonowe bułeczki, burgery w fast foodach, burrito i tacosy w meksykańskich barach, cola i inne słodkie napoje, chipsy... Jeśli gustujecie w takim jedzeniu, wyżywicie się tu za pół darmo. Ale już buraczki... (ceny podam w przeliczeniu na złotówki, bo mam wrażenie, czytając niektóre komentarze, że część osób utknęła w czasach, gdy dolar był po 2,20. Dziś kurs oscyluje koło 4 PLN) Tak więc kilogram najtańszych jabłek 8 zł, 12 jajek z chowu wolnoklatkowego 20 zł, jogurt w promocji 4 zł (bez promocji 6zł), dobry chleb z prawdziwej piekarni 20 zł, jedna czerwona papryka 6 zł, 200 g. żółtego sera w plasterkach (zwykłego, najpopularniejszej marki Kraft) 15 zł, opakowanie rukoli czy szpinaku 16 zł. Itd, itp. Produkty organiczne jeszcze o jakieś 25% drożej. Płaca minimalna to $10/godz, co daje $1650 brutto --> ok. $1100 netto.

2. Traffic. Los Angeles co roku znajduje się w czołówce, jeśli nie na szczycie, listy najbardziej zakorkowanych miast na świecie. W godzinach szczytu na naszych pięknych, ośmiopasmowych autostradach, samochody praktycznie stoją w miejscu. Tomek wychodzi do pracy prawie godzinę wcześniej, dłużej też zostaje, po to tylko, żeby ominąć najgorsze korki. Ostatnio zaspał i wpadł na taki traffic, że nie był w stanie przedostać się do swojego zjazdu na autostradzie i musiał pojechać dalej, szukając innej drogi. Nie można tego porównać z niczym, co widziałam w Europie. Jednym z ulubionych tematów rozmów są sposoby, jak ominąć najgorsze miejsca na autostradach (vide - punkt 3 - small talks). 


Tak to wygląda w praktyce. Ciągle narzekasz na korki w swoim mieście? ;) foto: http://fyeahcalifornia.com/

3. Small talks czyli gadka-szmatka i pier***enie o Szopenie w wersji amerykańskiej. No po prostu nie potrafię. Pani, która zwykle obsługuje mnie w sklepie, ZAWSZE znajdzie temat, żeby zagadać. - O! kupiłaś moje ulubione jogurty! - Ależ znalazłaś świetną promocję na te sery! - A do czego będziesz używać tej pietruszki? I to się dzieje na każdym kroku, każdy rodowity Amerykanin wysysa z mlekiem matki umiejętność zagadania i prowadzenia zgrabnej rozmowy na błahe tematy. Peszy mnie to do tego stopnia, że zmieniłam godziny chodzenia na siłownię, żeby nie wpadać już na pewnego pana, który zawsze chciał przez chwilę o czymś pogadać, co mnie niezmiennie wprawiało w zakłopotanie...


4. Służba zdrowia. Mamy w tym temacie naprawdę dużo do powiedzenia, bo w ostatnim roku mieliśmy wątpliwą przyjemność obskoczyć wielu lekarzy. Często była to droga przez mękę. Wiem, że niektórzy z Was myślą sobie teraz o fatalnej służbie zdrowia w Polsce. Zgoda. Na bezpłatne usługi czeka się w nieskończoność, ale zawsze można iść prywatnie do lekarza, który policzy sobie wprawdzie 120zł za wizytę, ale obsłuży was znakomicie. Otóż w Stanach nie ma opcji "bezpłatnie". Zawsze musisz wyłożyć coś od siebie, w naszym przypadku, a mamy świetne ubezpieczenie, płacimy $40 za każdą wizytę u specjalisty. 
Przykład? 
Po ponad 2 tygodniach bardzo wysokiej gorączki, z kaszlem takim, że płuca wypluć, dowlokłam się resztką sił do lekarza, który zalecił picie wody. Koniec zaleceń. True story! 
Jeszcze jeden przykład? 
Dentysta załatał mi ubytek w dolnej piątce. Jednak nie dopasował dobrze wypełnienia. Na mój komentarz, że jest mi niewygodnie, spiłował mi górny, zdrowy ząb, bo "tak będzie szybciej i łatwiej". 
Jeszcze jeden? 
Tomek miał tu przeprowadzoną operację kręgosłupa. Wycięto mu uwierający nerw fragment kręgu. Po godzinie od zakończenia operacji zaproszono mnie na salę pooperacyjną, gdzie pielęgniarka wkładała już Tomiemu buty na nogi. Mimo że nic nie kontaktował i ledwie trzymał się na nogach puściła go samego do łazienki (chociaż miał na ręce opaskę z napisem "ryzyko upadku"). następnie wpakowała mi go do samochodu, wręczyła receptę na leki przeciwbólowe i papa, radźcie sobie sami. Tomi tak był otumaniony narkozą, że nic nie pamięta z tego dnia, dla mnie to był jeden z najbardziej stresujących momentów w życiu. Byłam przerażona, że nie dam rady doprowadzić go po schodach do mieszkania, że upadnie, a ja go nie utrzymam... Horror. 
Jeszcze jeden przykład?
Najbardziej błahy i najbardziej krwawy. Skaleczyłam się lekko w palec u nogi i wdało mi się zakażenie. Nie mogłam sobie z nim poradzić domowymi sposobami, poszłam więc do lekarza. Ten stwierdził, że wytnie mi dużą część paznokcia. Przez 5 godzin nie mogłam zatamować krwawienia. Przez tydzień nie mogłam chodzić. Wyglądało to koszmarnie, bolało przeokropnie. Kosztowało - bagatela - $170. Nigdy wcześniej nie spotkałam takiego rzeźnika! Nigdy nie zafundowałam sobie tak kosztownego pedicure:( A zakażenie wyleczyłam kremem z antybiotykiem, przysłanym przez mamę z Polski...
Myślę, że w ubiegłym roku na wizyty u lekarzy wydaliśmy już jakieś $2000 i uważam, że były to pieniądze totalnie wyrzucone w błoto.
Dodam jeszcze, że każda wizyta u lekarza to jest jakaś kosmiczna papierologia. Moja bliska koleżanka rodziła w Stanach dziecko. Z opieki medycznej była dla odmiany bardzo zadowolona, ale wypełnianie różnych papierków zatruło jej całą pierwszą poporodową dobę, kiedy zamiast odpoczywać i cieszyć się dzieckiem, musiała godzinami podpisywać kwity od kolejnych lekarzy...

5. Każdy jest miły, ale nikt nie potrafi rozwiązać twojego problemu. Taka sytuacja. Kiedyś leciałam do Azji, mój samolot się spóźnił, nie zdążyłam na przesiadkę, powiedziano mi, że muszę czekać 10 godzin na następny samolot, ale z rozkładu jasno wynikało, że za 2 godziny jest inny lot, który by mi pasował. Leciałam rosyjskim Aerofłotem. Pani z obsługi lotów miała minę "bez kija nie podchodź", ale zaryzykowałam. 
- Nie ma miejsc - odburknęła na moje pytanie, czy jakoś nie dałoby się wcisnąć do samolotu 3 podróżników z Polski. 
- No ale ja przecież wiem, że wy, Rosjanie, zawsze znajdziecie jakiś sposób, żeby załatwić każdą niemożliwą sprawę... powiedziałam robiąc minę kota ze Shreka. Chwilę później siedzieliśmy już w samolocie do Bangkoku. 
No więc w Stanach sytuacja wygląda dokładnie odwrotnie. Każdy będzie dla Ciebie zabójczo miły, po czym odeśle do innej osoby, zasłoni przepisami, krótko mówiąc - odprawi z kwitkiem. Często sprzedawcy nie wywiązują się z umów. Np. kiedy zakładaliśmy internet obiecano nam dwie karty prezentowe na kilkadziesiąt dolarów. Tygodnie mijały, kart nie było. Kolejni konsultanci twierdzili, że taka oferta promocyjna w ogóle nie istniała. Tym razem my byliśmy górą, bo cała rozmowa odbywała się na czacie, mieliśmy czarno na białym potwierdzenie i karty w końcu dostaliśmy. Podobnych sytuacji mieliśmy kilka. Wrażenie niekompetencji nie jest tylko naszym odczuciem, żeby nie było, że jesteśmy jacyś pechowi. Takie same spostrzeżenia mają dwie zaprzyjaźnione pary z Polski. Każde call center, każdy urząd, droga przez mękę okraszona tysiącem uśmiechów...


source: juzzodiac.tumblr.com
6. Poprawność polityczna posunięta do granic absurdu. W biurze naszego osiedla pracują 3 tęgie murzynki, tfu, puszyste Afroamerykanki. I jedna biała, szczupła kobieta. Jedyna, z którą można cokolwiek ustalić sensownego. Kiedyś rozmawiam z naszą sąsiadką, o jakimś drobnym problemie w naszym mieszkaniu. Ona na to: słuchaj, to nie jest problem, idź do biura i pogadaj z... pauza... zapomniała, jak ta jedna, biała, chuda, ma na imię. No ale przecież nie powie do mnie "idź pogadaj z tą chudą" albo "porozmawiaj z tą białą" bo to oznaczałoby, że myśli o całej reszcie, że jest czarnoskóra (jest!) lub tęga (też jest!). Podpowiedziałam imię. Odetchnęła z ulgą. 
Jedna z tych puszystych jest bohaterką kolejnej anegdoty. Zauważyliśmy, że w naszym budynku zamieszkali ludzie z psem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w naszym budynku nie wolno mieć psów. Jeśli mogą inni to ja też chcę! Idziemy do biura zapytać, jak to możliwe, że ktoś z psem został jednak zakwaterowany. - Są pewne sytuacje, kiedy po okazaniu odpowiednich dokumentów, pies może być. - Ok, to jakie te dokumenty mają być? - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo to naruszy prywatność mieszkańców. Ale ja nie pytam o konkretnych ludzi, pytam ogólnie! Nic z tego, tajemnica... 
Tomi ma dość cięty, ironiczny dowcip i każdego dnia zastanawiam się czy nie napyta sobie nim biedy, ale jak na razie wygląda na to, że jest odbierany jako powiew świeżości w dusznych oparach poprawności politycznej. 
Najbardziej absurdalnym przykładem poprawności politycznej, posuniętej do granic absurdu, było usunięcie z hallu Uniwersytetu w Irvine (na wniosek rady studentów) flagi USA, bo mogła ranić uczucia imigrantów...


7. Niska świadomość ekologiczna, marnotrawienie zasobów. Przykładów jest bez liku. Miały zniknąć jednorazowe torebki ze sklepów. Wciąż są. Ludzie biorą ich mnóstwo, prawie nikt nie ma swoich wielorazowych toreb, a i tak kupują worki na śmieci. Patrząc do śmietnika mam wrażenie, że jestem jedyną osobą na osiedlu, obok mojej polskiej koleżanki, która wykorzystuje jednorazowe torebki jako worki na śmieci i segreguje odpady. To prawda, jeździ u nas mnóstwo hybryd ale i tak wiele osób kupuje auta z olbrzymimi silnikami, istne potwory na benzynę. W knajpach wyrzuca się tony jedzenia. Porcje są olbrzymie, często ciężko jest zjeść wszystko. Zawsze można poprosić o opakowanie na wynos - często z tego korzystamy. Ale mnóstwo ludzi wywala po prostu jedzenie do kosza. Klimatyzacja chodzi u większości sąsiadów przez prawie cały rok. bo mało kto wpada na szalony pomysł, że w nocy wystarczy otworzyć okno, by wpuścić chłodne powietrze. Kiedyś w biurze naszego osiedla powiedziałam, że płacimy za prąd co miesiąc ok. $12. Wszyscy zrobili wielkie oczy, bo ponoć normą jest rachunek w okolicy stówki. 




8. Ok, teraz wyjdę na straszną, czepialską zołzę. Wkurza mnie ton głosu, sposób mówienia Kalifornijek. Te wszystkie ochy i achy, ta przerysowana modulacja, piszczenie, infantylizm, wplatanie "like", "sweet" i "I don't know" co drugi wyraz i - jak mawia Tomi - rzyganie tęczą. Masakra. Grupa zainfekowana - dziewczyny i kobiety w wieku 10-35. Żeby nie było, nie jestem sama. O irytującej manierze mówienia wspominała ostatnio Sylwia z bloga jaion.pl (pozdrawiamy:). Najgorsze, że zaczynam dostrzegać pierwsze objawy infekcji u siebie... 

9. Brak pralki w mieszkaniu. Na 20 miejsc, w których oglądaliśmy mieszkania do wynajęcia, może w 2-3 były przyłącza do pralek. W pozostałych communities, także w tej, w której ostatecznie zamieszkaliśmy, są zbiorcze pralnie dla mieszkańców. Pomijam już uciążliwość wychodzenia z domu z torbą brudów w jednej ręce i detergentami w drugiej. Pomijam koszt - jedno pranie, w najkrótszym cyklu (33 minuty!) to koszt $1,75, w opcji najbardziej wypasionej (całe 43 minuty!!!) $2,25. Chodzi o to, że jest to maksymalnie obrzydliwe... Jeśli jeszcze nigdy nie znaleźliście, pośród swoich wypranych rzeczy, czyichś stringów lub skarpetki - nie zrozumiecie mojej awersji. Z przyjemniejszych rzeczy, które zaplątały się w moje pranie była bransoletka, z dziwnych - cała papryczka chilli. Wyobraźcie sobie: wychodzicie czyściutcy spod prysznica, bierzecie świeżo uprany ręcznik, wycieracie się i przylepia się wam do ciała długi na pół metra, czarny, gruby, absolutnie nie wasz włos. Ohyda! 

I jeszcze mail jaki ostatnio został rozesłany naszym sąsiedzkim komunikatorem:

"Here is what happens when you leave the windows to the laundry room open: the homeless get in, start smoking, eating, and going through the dryers! Is it really that hard to bring your keys, people??? If you did your laundry room at the facility near building 2358 at or around 8 PM, your clothes smell like smoke now and some may have been stolen! Keep the windows closed, people!"


10. Na koniec pojadę po bandzie. Będę narzekać na pogodę. Na 300 słonecznych dni w roku. Wiem, że tym samym ryzykuję utratę waszej sympatii, szczególnie, że mamy styczeń, który już od dawna częściej jest szary niż biały. Zachwyciliście się kiedyś widokiem tęczy? Sprawiła wam radość letnia burza, która przyniosła ochłodę po kilku parnych dniach? Wsłuchiwaliście się w nocy w wycie wiatru za oknem rozkoszując się ciepłem własnego łóżka? Pamiętacie, jak cudnie skrzypi śnieg pod stopami, gdy wieczorem wracacie do domu? Piękna złota polska jesień? Eksplozja wiosny, po kilku szarych, ohydnych tygodniach? Niesamowity klimat, jaki tworzy gęsta mgła? Otóż my tego nie mamy i brakuje tego każdemu, kto przeprowadził się do Kalifornii z miejsca, gdzie występują pory roku. A teraz czekam, aż mi (niewdzięcznej) się od was oberwie;) Nie byłabym wszak Polką, gdybym od czasu do czasu sobie troszkę nie ponarzekała!





Przeminęło z wiatrem - muzeum Margaret Mitchell w Atlancie

$
0
0

Jak się zapewne domyślacie, "muzeum" Coca-Coli nie było głównym celem naszej podróży do Atlanty. Dla mnie priorytetem było odwiedzenie domu, w którym mieszkała i tworzyła Margaret Mitchell. To właśnie tu powstała jedna z najpoczytniejszych książek wszechczasów, której jestem wielką, wielką fanką. Mowa oczywiście o Przeminęło z wiatrem.


Fotografia portretowa Autorki 
Margaret Michell przyszła na świat w 1900 roku, w zamożnej, poważanej społecznie rodzinie. W wieku 18 lat, gdy jej mama zmarła podczas epidemii grypy, zmuszona była przerwać edukację, by prowadzić dom swojemu ojcu i bratu. Takie to były czasy. Jej pierwsze małżeństwo przetrwało zaledwie 4 miesiące, drugie natomiast było znacznie bardziej udane. Młodziutka Margaret pracowała jako dziennikarka w redakcji The Atlanta Journal. W gazecie tej publikowała swoje teksty w latach 1922-26, aż do czasu gdy, krótko po drugim ślubie, złamała kostkę. Moim zdaniem był to najszczęśliwszy nieszczęśliwy wypadek w dziejach literatury.

Położony przy 992 Peachtree NE Street trzykondygnacyjny dom pisarki zupełnie nie pasuje do otaczającej go nowoczesnej zabudowy. 


Złamana kostka nie chciała się goić. Margaret musiała zrezygnować z pracy. W domu niezmiernie się nudziła, jej mąż zmuszony był dostarczać jej co chwila nowych książek z biblioteki. I tak któregoś dnia zaproponował, by zamiast tyle czytać, sama coś wreszcie napisała. Niedługo potem, kupił jej maszynę do pisania firmy Remington, na której w ciągu 10(!!!) kolejnych lat, w tajemnicy przed przyjaciółmi, powstawało Przeminęło z wiatrem. Jest to jedyna opublikowana powieść tej znakomitej pisarki. Ale jak to ujęła pani oprowadzająca po muzeum - pisarz może opublikować tylko jedną książkę, pod warunkiem że będzie to coś na miarę Przeminęło z wiatrem




To jest właśnie TO biurko i TA maszyna do pisania. 
Tytuł Gone with the wind Margaret Mitchell zaczerpnęła z poematu, a właściwie listu miłosnego Ernesta Dowsona, o zawiłym tytule "Non sum qualis eram bonae sub regno cynarae". W pięknym przekładzie Barańczaka fraza "gone with the wind" została przetłumaczona jako "tylko szum wiatru wie".

(...)Wielem zapomniał, Cynaro! tylko szum wiatru wie, ile;
Na tłumnych ucztach ciskałem w krąg róże jak opętaniec,
Tańcząc, by przegnać z pamięci stracone, blade twe lilie; (...)

w oryginale:

I have forgot much, Cynara! gone with the wind,
Flung roses, roses riotously with the throng,

Dancing, to put thy pale, lost lilies out of mind

W muzeum znajdziemy wczesne wydania powieści z wielu krajów, w tym ten polski egzemplarz wydany przez Czytelnika w '57.
Dla tych z Was, którzy mają jeszcze przed sobą radość czytania lub oglądania Gone with the wind po raz pierwszy wspomnę tylko, że jest to historia burzliwego związku Scarlett i Rhetta, a akcja dzieje się podczas Wojny Secesyjnej i tuż po niej. Liczne rankingi dowodzą, że powieść ta jest najczęściej czytaną książką w Stanach, zaraz po Biblii. Autorka dostała zresztą za nią Pulitzera. Margaret Mitchell sprzedała prawa do ekranizacji powieści zaledwie miesiąc po publikacji książki, za rekordową wówczas kwotę 50 tys. dolarów. Do roli Scarlett O'Hara rozpatrywano setki aktorek, aż wybór padł (decyzją Autorki) na Vivien Leigh. W roli Rhetta Butlera obsadzono Clarka Gable. Są takie filmy, których nie sposób sobie wyobrazić z inną obsadą. Tak jest właśnie w przypadku tej ekranizacji. Dopasowanie aktorów jest absolutnie perfekcyjne. Która z kobiet mogłaby się oprzeć Rhettowi? Kto z widzów na zmianę nie wściekał się i nie podziwiał Scarlett? 

Garść ciekawostek:
  • Scarlett O'Hara jest trzecią najpopularniejszą postacią filmową ever (na pierwszym miejscu, nie mogło być inaczej, Don Corleone, za Scarlett miejsca zajmują James Bond, Indiana Jones i Norman Bates z Psychozy);
  • Jest to najdłuższa produkcja (prawie 4 godziny!), która zgarnęła Oscara dla najlepszego filmu, mało powiedziane, zgarnęła ich w sumie 7 w różnych kategoriach!
  • Jako że nie jestem fanką Gwiezdnych Wojen, teraz będzie moja ulubiona ciekawostka. Po uwzględnieniu inflacji, czyli zrównaniu realiów finansowych panujących na przestrzeni lat, to właśnie Gone with the wind jest najbardziej kasowym filmem wszechczasów i żadne imperium jeszcze długo mu nie zagrozi!
  • W maszynopisie Margaret Mitchell główna bohaterka ma na imię... Pansy! Dopiero na prośbę Wydawnictwa (chwała im za to!) przemianowano Pansy na Scarlett. Wprawdzie Shakespeare twierdził, że "to, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało", ale ja się z tym absolutnie nie mogę zgodzić! Przypomniała mi się w tym momencie historia genialnego "Sugar Mana", który swojego czasu nie odniósł przepowiadanego mu sukcesu w USA, ponieważ nosił meksykańskie imię Rodriquez...
  • filmowy pocałunek dwójki głównych bohaterów znajdziemy w każdym liczącym się zestawieniu najsławniejszych pocałunków w historii kinematografii, a zdanie wypowiadana przez Rhetta Butlera („Frankly, my dear, I don’t give a damn”) jest najsławniejszą kwestią w dziejach kina (tym razem Don Corleone na drugim miejscu).




Wstęp do muzeum kosztuje $13. Ekspozycja sama w sobie nie powala na kolana, dlatego o ile przeczytanie/obejrzenie Przeminęło z wiatrem polecam absolutnie każdemu, o tyle wizytę w domu Margaret Mitchell doradzam jedynie jej fanom.

Niedźwiedzie w Stanach Zjednoczonych - czy jest czego się bać?

$
0
0
Nie zliczę ile osób pytało nas, czy to drogą mailową, czy osobiście, o to czy nie boimy się spać pod namiotem, skoro w Stanach, szczególnie w parkach narodowych, jest tyle niedźwiedzi.
Od dawna więc temat tego posta siedział mi w głowie.
A ostatnio zobaczyłam dwa mocne filmy, w których niedźwiadki odgrywają główną rolę.

Pierwszym z nich był genialny Grizzly Man, Wernera Herzoga. Dokument opowiadający o zdrowo pokręconym miłośniku przyrody, który przez kilkanaście lat spędzał każde lato na Alasce, za towarzystwo mając jedynie lisy i grizzly. Jest to opowieść o jego nadzwyczajnym szaleństwie i o granicach, których nie powinno się przekraczać. Gorąco polecam!!!

Drugi to nominowany do Oscara w kilku kategoriach The Revenant (Zjawa), w którym to Leonardo DiCaprio zostaje niemal na śmierć stratowany przez niedźwiedzia. W filmie jest bardzo długa i bardzo dosłowna scena walki, po której zapewne wasze pytania odnośnie tego, czy obawiamy się niedźwiedzi, tylko się nasilą.

Tak naprawdę, to po tych seansach (dorzućmy jeszcze bajkę o misiu Yogi) każdy z Was jest w stanie wyciągnąć 3 podstawowe wnioski w temacie "jak nie wkurzyć misia". Stosujcie się do nich, a prawdopodobieństwo, że coś wam się stanie, będzie bliskie zeru.

1. Nie podchodź zbyt blisko (patrz -> Grizzly Man)
2. Nie wchodź między niedźwiedzicę, a jej młode (patrz -> Leonardo DiCaprio)
3. Nie prowokuj go zapachami (patrz -> miś Yogi polujący na kanapki w parku Yellowstone;)

Jak widać, filmy są współczesną mądrością narodu.


Przejdźmy teraz od ogółu do szczegółu.
Zacznijmy od kilku faktów.
W Stanach zjednoczonych żyją 3 gatunki niedźwiedzi: czarny (baribal), grizzly (brunatny) oraz polarny. Jeśli tylko nie zamierzacie się zapuszczać w północne rejony Alaski, to odpada wam najpoważniejszy (i dosłownie największy) problem, jakim jest niedźwiedź polarny. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że jest to jedno z dwóch zwierząt (drugim jest tygrys), które poluje na ludzi. Tym samym nie pomoże nam tutaj zwykłą ostrożność.


Nasze najbliższe spotkanie z grizzly - Park Narodowy Yellowstone. Na nasze szczęście miś był bardziej zainteresowany jagodami niż nami.

Grizzly (albo szerzej niedźwiedź brunatny). Kawał zwierzaka. Występuje głównie na Alasce (30.000 sztuk), ale uwaga, można go spotkać także w północno-zachodniej Montanie, Parkach Narodowych Yellowstone i Grand Teton i północno-zachodnim skrawku stanu Washington (nie mylić z Washington DC). Właśnie tam, chodząc po gęstym lesie, salwowaliśmy się ucieczką słysząc nagle łamanie się w pobliżu grubych gałęzi. Nie wiemy do dziś czy był to miś czy np. łoś, ale wialiśmy co sił w nogach:) Better safe than sorry. Niedźwiedzie grizzly mają charakterystyczny garb na grzbiecie (patrz powyższe foto). Potrafią być bardzo agresywne. Reguła jest taka: jeśli zaatakuje cię niedźwiedź grizzly, twoją jedyną szansą na przeżycie jest położenie się płasko, twarzą do ziemi, chroniąc rękoma kark i udawanie martwego. Spora szansa, że zwierzak nie widząc zagrożenia z twojej strony zrezygnuje z dalszych ataków. Powiedzmy sobie szczerze. W walce z grizzly nie masz żadnych szans. Szacuje się, że nacisk szczęk tego niedźwiedzia byłby w stanie rozłupać kulę do kręgli.

Gdyby ten grizzly był wciąż żywy, Tomi byłby w wielkich opałach!

Grizzly osiąga 3 metry wielkości i 600 km wagi. Jego pazury mogą mieć nawet 10 cm długości! Ale bez paniki. Niesprowokowany prawie na pewno nie zaatakuje. Jest wszystkożerny. Zamiast ciebie chętniej zje raczej łososia, jagody, ptasie jaja, młode lub ranne zwierzęta i padlinę.
Jeśli kojarzycie jak wygląda flaga Kalifornii, to pewnie zastanawiacie się, czy są tu niedźwiedzie grizzly. Żyły tu jeszcze w początkach XX wieku. Ostatni był widziany w 1924 roku. W planach jest ponowne zasiedlenie stanu tymi pięknymi, majestatycznymi zwierzętami. Póki co musimy zadowolić się jego mniejszym kuzynem, niedźwiedziem czarnym. Podczas naszych podróży widzieliśmy grizzly w parkach narodowych Denali na Alasce oraz w Yellowstone i Grand Teton.


Niedźwiedź czarny (baribal). Nie jestem w stanie zliczyć ile razy widywaliśmy w Stanach czarne niedźwiedzie. Żyją w lasach, można je spotkać w ponad 30 stanach w liczbie ponad 400.000 sztuk. Jeśli dużo jeździcie po USA (pomijam city breaki) to prawie na pewno spotkaliście się już z baribalem. No chyba, że słabo wypatrywaliście;) Misie te są bardzo silne, bardzo sprytne, potrafią biegać z prędkością dochodzącą do 50km/h. Więc nie lekceważcie ich! Dorosły samiec może mieć 2 metry i ważyć nawet 250 kg. Ich dieta w większym stopniu bazuje na roślinach, ale nie gardzą też owadami, miodkiem (jakże inaczej!) rybami, rannymi i młodymi zwierzętami i padliną. Są znacznie mniej agresywne niż grizzly, aczkolwiek znane są przypadki śmiertelnych ataków na ludzi. W przypadku konfrontacji twoją rolą jest się bronić. Masz dużą szansę przepłoszyć napastnika.


Baribal spotkany na szlaku w Sequoia NP

A teraz najważniejsze: kilka zasad w temacie "be bear aware".

1. Niedźwiedzie są przepiękne. To bardzo kuszące "upolować" je na atrakcyjnej fotce. Nasza rada: kup sobie teleobiektyw. Nie podchodź do niedźwiedzi!!!To takie proste! Bezpieczny dystans to 100 metrów

"In nature there are boundaries" - plakat filmy Grizzly Man

2. Daj się usłyszeć/zobaczyć. Jeśli idziesz gęstym lasem, w którym mogą być niedźwiedzie, nie skradaj się. Śpiewaj, klaszcz, rozmawiaj, jeśli masz towarzystwo. Najgorzej to zaskoczyć misia. Jeśli cię z odpowiednim wyprzedzeniem dostrzeże, duża szansa, że sam zejdzie Ci z drogi. 


Misie, przebiegające przez ulice, często padają ofiarą zbyt szybkiej jazdy kierowców. Na zdjęciu baribal w Yellowstone NP

3. Jeśli "wpadniesz" na niedźwiedzia, nie uciekaj (są od ciebie szybsze), a jeśli spanikowałeś i biegniesz, rób to zygzakiem, nie w linii prostej. Nie uciekaj, tylko powoli się wycofuj, przemawiając do miśka spokojnym, niskim głosem. Podnieś do góry ręce, jeśli masz na sobie kurtkę, rozpostrzyj ją nad sobą, w ten sposób będziesz sprawiał wrażenie większego. Nie wdrapuj się na drzewo (on robi to lepiej od ciebie). Zwierzak prawdopodobnie nie ma w planach atakować, chce cię jedynie wypłoszyć, będzie w tym celu prychał, ryczał, wspinał się na tylne łapy. Zachowaj spokój i się dyskretnie wycofaj.

4. Nigdy, NIGDY nie wchodź miedzy matkę i jej młode. To ją bardzo wkurza i jeśli trafisz na grizzly może się to dla ciebie skończyć tragicznie.

Mama grizzly i jej młode wypatrzone przez nas na Alasce. Z bezpiecznego dystansu.

5. Wszystko, co pachnie, przechowuj w bear boxie. Kiedy śpisz pod namiotem, nie zabieraj do środka jedzenia. Co miś uważa za jedzenie? Właściwie wszystko co pachnie (a węch baribale mają 10 razy lepszy niż psy). Na campingach, na terytoriach zamieszkiwanych przez misie, są poustawiane specjalne metalowe szafki (bear box), w których składuje się potencjalnie kuszące produkty (patrz foto obok). Należą do nich nie tylko kanapki z szynką, ale także kremy do ciała, świeczki, zamknięte konserwy, przepocone ubrania... Jeśli uważasz, że bagażnik twojego auta jest lepszy niż bear box... cóż. Widocznie nie lubisz swojego auta albo masz świetne ubezpieczenie:) Amerykanie są w tym bardzo zdyscyplinowani. Jeśli wybierasz się na wędrówkę z plecakiem i zamierzasz spać poza oficjalnymi polami namiotowymi, musisz się zaopatrzyć w bear canister. To taka misioodporna metalowa kapsuła, w której będziesz przechowywał swoje zapasy. Najczęściej możesz taki pojemnik wypożyczyć w parkach, w visitor center, kiedy będziesz się ubiegał o backcountry permit (pozwolenie na dziki biwak). Pamiętaj: niedźwiedź staje się groźny dla ludzi Z POWODU ludzi. Wtedy, kiedy zacznie kojarzyć człowieka z dostępem do łatwego pożywienia. Nie dokarmiaj niedźwiedzi! Głodny zwierzak może przestać odróżniać kanapkę, którą mu rzuciłeś, od ciebie. Takie misie nadają się już tylko do odstrzału. Chroniąc siebie, chronisz niedźwiedzie i na odwrót.

Tak wygląda campingowy bear box - szafka na rzeczy, które mogłyby skusić zwierzaki

6. I raz jeszcze. Jeśli miałeś ogromnego pecha  i zaraz zaatakuje cię niedźwiedź pamiętaj: kiedy jest to grizzly (wielki, brązowy, z garbem na plecach) padasz plackiem na ziemię i udajesz martwego. Jeśli przyjdzie ci się zmierzyć z niedźwiedziem czarnym (dużo mniejszy, krótsze pazury, prosty pysk, może, wbrew nazwie, być brązowy) walcz. Chwyć jakiegoś kija, rzucaj kamieniami. Machaj rękami nad głową. Masz ogromną szansę go odstraszyć.

Kard z filmu The Revenant

Tak więc odpowiadając na wasze pytanie, czy boimy się niedźwiedzi? No pewnie, że się boimy! To dzikie, ogromne stworzenia! Bylibyśmy szaleńcami nie bojąc się ich. Ale jest to raczej ogromny respekt, połączony z podziwem dla Matki Natury, niż paniczny strach, który przeszkodziłby nam (i milionom Amerykanów) w odkrywaniu tego cudownego kraju i jego fenomenalnej przyrody. Zachowaj zdrowy rozsądek, a włos ci z głowy nie spadnie. 

Dwa słodziaczki na spacerze z mamą w Parku Narodowym Grand Teton


Everglades National Park latem - komary vs. krokodyle 1:0

$
0
0
Na samym początku muszę uprzedzić - opisując Everglades ciężko mi będzie zachować obiektywizm, bo zwiedzaliśmy ten park w absolutnym anty-sezonie, czyli latem. I się odrobinę rozczarowaliśmy:( 
Podobno zimą to zupełnie inne miejsce. 
Podobno jest tu wówczas pięknie. 
Podobno... 

Pewnie podobne odczucia mają osoby odwiedzające obłędne, kalifornijskie pustynie w ciągu lata, kiedy wszystko jest wypalone na szary pył, a upał ścina z nóg. Mówię Wam, zimą i wiosną to zupełnie inna bajka! 

Jak my zapamiętaliśmy Everglades? Jedną ręką ścieraliśmy pot z czoła, drugą staraliśmy się odganiać tysiące komarów. Było niewiarygodnie parno, niewiarygodnie gorąco. Nasze ubrania cuchnęły repelentem. Jego duszny zapach przeszkadzał chyba bardziej nam, niż owadom... Po raz pierwszy od czasu pobytu na Alasce sięgneliśmy po moskitiery zasłaniające twarz. Zwierzaków widzieliśmy stosunkowo mało, jak na to, do czego przyzwyczaiły nas inne amerykańskie parki. A może po prostu byliśmy mniej uważni, pochłonięci walką z insektami, otumanieni parnym upałem. Także jeśli planujecie się wybrać na "river of grass" latem (my byliśmy w połowie czerwca) to osobiście nie polecam. 

A tak prezentował się Everglades National Park podczas naszego pobytu.



Everglades wyglądają jak mokradła, ale tak naprawdę to płynąca bardzo, bardzo wolno (pół kilometra na dzień) rzeka, szeroka na 90, długa na 150 km. Dawniej Everglades było dwa razy większe, ale znaczną część terenu osuszono i zagarnięto pod różne inwestycje i tereny mieszkalne. 


Obecnie teren "mokradeł" chroniony jest zarówno jako  Rezerwat Biosfery UNESCO, jak i amerykański park narodowy, znajduje się on również na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości. Zamieszkują tu 23 gatunki zagrożone wyginięciem. Jest to największy las namorzynowy na całej północnej półkuli!



Everglades to jedyne miejsce na świecie, gdzie można spotkać zarówno krokodyle, jak i aligatory. O tych drapieżnikach pisałam już trochę w poście o nowoorleańskich Jean Lafitte Swamps (klik!)

Ile aligatorów znajduje się na obrazku?

Rdzenni mieszkańcy tych terenów określali Everglades mianem "pahayokee" dosłownie trawiasta woda, ale ładniej chyba będzie "rzeka trawy".



Podobno żyje tu tyle ptactwa, że gdy wzbija się ono w powietrze, to niebo ciemnieje. My widzieliśmy dosłownie kilka interesujących sztuk, wśród nich sępnika różowogłowego (turkey vilture), kormorana i jeden z gatunków jastrzębia. 

Kormoran


Osiągający do 2 metrów długości, popularny i niegroźny black rat snake

Samiec jaszczurki Anole prezentuje swoje wdzięki.

I tak jak Everglades nie oczarował nas ani odrobinkę, tak nie sposób przecenić jego znaczenia dla środowiska naturalnego. Pod tym względem jest jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym parkiem USA. Dość wspomnieć o tym, że zapewnia wodę pitną dla 1/3 mieszkańców Florydy.

Zamaskowany Tomi. Moskitierę na głowę kupiliśmy chyba za $5 przed wylotem na Alaskę. Jedne z lepiej wydanych pieniędzy.

A na koniec jeszcze taka przestroga: zanim skorzystasz ze zjeżdżalni do wody, dobrze się rozejrzyj ;)


Quirky San Francisco: Musée Mécanique. Wróżba za ćwiartkę.

$
0
0
Przed naszym ostatnim pobytem w San Francisco zastanawiałam się, czego tam jeszcze nie widzieliśmy. Sięgnęłam do poleceń Tripadvisora i znalazłam bardzo wysoko oceniane Musée Mécanique. Przetłumaczyłam to sobie jako muzeum mechaniki i zastanawiałam się, co może być fascynującego w takim miejscu? Pogooglowałam. W opisach pojawiały się moje ulubione amerykańskie słówka: weird i creepy. Już wiedziałam, że nie możemy tego ominąć!


 Laffing Sal wita gości już od progu. To chyba najbardziej charakterystyczny eksponat w kolekcji. Muszę też z bólem serca przyznać, że pomijając brak jedynki na przedzie, jesteśmy z Sal baaardzo do siebie podobne:(

Czym tak naprawdę jest to muzeum? To podróż w przeszłość do czasów, kiedy nie było wszechobecnych iPhonów, iPadów, PlayStation, internetu, a nawet telewizorów. Do czasów kiedy ludzie szukali rozrywki w lunaparkach i cyrkach. W muzeum tym zgromadzono około 300 eksponatów w postaci napędzanych prostymi mechanizmami teatrzyków kukiełkowych, automatów przepowiadających przyszłość, przyrządów "mierzących" twój temperament lub siłę, instrumentów w typie katarynek, znalazł się tu nawet jedyny na świecie motocykl parowy! Tak wyglądała tania, masowa rozrywka kilkadziesiąt lat temu!



Założycielem kolekcji był Edward Galland Zelinsky, który jako 11 letni chłopiec, w 1933 roku, wygrał w bingo kilka kwart oleju napędowego. A że nie miał samochodu, to odsprzedał wygraną swojemu nauczycielowi. Za uzyskane pieniądze zakupił pierwszą mechaniczną zabawkę. Prostą grę, w którą można było zagrać, jeśli wrzuciło się do niej centa. Zaradny chłopiec nakłaniał rodzinę i kolegów do zabawy, a za uzyskane w ten sposób środki kupował kolejne automaty. Chłopięca pasja przerodziła się w rodzinny biznes, który po śmierci Edwarda prowadzi obecnie jego syn.


 Maszyna, którą nam powiedziała całą prawdę;)

Najfajniejsze w muzeum jest to, że wstęp jest darmowy, a płaci się jedynie za zabawę/grę/wróżbę/przedstawienie. I to płaci się zupełnie symbolicznie. Większość automatów działa za cenę 25 centów, żaden nie kosztuje drożej niż dolara. Przed wejściem do środka rozmieniłam na ćwiartki 10$ i to spokojnie starczyło dla naszej 4 osobowej gromadki. 


Lalki mnie przerażają. "Płaczące dziecko" mogłoby spokojnie zagrać w jakimś horrorze.

Mnóstwo automatów to creepy mechaniczne teatrzyki, działające na wzór starych, bożonarodzeniowych szopek. Do wyboru mamy scenki rodzajowe takie jak na przykład egzekucja czy pogrzeb. Nie wydaje mi się, żeby najmłodsze dzieci znalazły tu wiele dla siebie, chociaż w muzeum zgromadzono tez różne współczesne automaty do gier. 



Mnie najbardziej podobały się automaty wróżące. Tak, oczywiście wiem, że to bujda, ale... kiedy całą naszą czwórką daliśmy sobie "poczytać z dłoni", każdy z nas otrzymał wydruk, który był co do jednego zdania zgodny z prawdą i nijak nie pasowałby do kogoś innego. Zostawiliśmy je sobie na pamiątkę:)


Oczywiście każdy może też sprawdzić się na rękę z mechanicznym zapaśnikiem. Nie było lekko:) 


Zanim kobieca nagość stała się powszechnie dostępna w internecie ludzie musieli sobie radzić w bardziej analogowy sposób. Za ćwierć dolara możecie sprawdzić jak;)

Adres muzeum: Pier 45 (na końcu Taylor Street) Fisherman's Wharf, San Francisco. Zejdzie wam na zwiedzanie max 1 godzina. Enjoy!



Watts Towers w Los Angeles. Simon Rodia - wizjoner czy szaleniec?

$
0
0
Antonio Gaudi (1852–1926), twórca obłędnej Sagrada Familia, uważał, że linie proste należą do człowieka, a linie kręte, spirale, przynależne są boskiemu światu. Ta zasada stała się znakiem rozpoznawczym tworzonej przez niego architektury. I nie ma co ukrywać, nie znajdowała wielkiego poklasku i zbyt wielu naśladowców. Ale uwaga, uwaga. My, tu w Los Angeles, mieliśmy swojego osiedlowego Gaudiego/Nikifora! Zawsze mówiłam, że w Stanach jest wszystko. Jak ktoś nie wierzy, zapraszam do Vegas (piramida, Wieża Eiffla, wulkan wybuchający co godzinę, kilku Elvisów...) 

Wracając do "naszego" Gaudiego. Nazywał się Simon Rodia (1879-1965) i nawet nie jest do końca pewne, czy świadomie wzorował się na Gaudim, czy w ogóle znał jego dokonania. Ale zacznijmy od początku.

Simon Rodia, podążając śladami starszego brata, wyemigrował z Włoch do Stanów na przełomie XIX i XX wieku. Niewiele wiadomo o początkach jego życia w USA. Mieszkał najpierw w Pensylwanii, później w Seattle, by w końcu osiąść w Kalifornii. Pracował głównie na budowach. Nie wiadomo od jak dawna w jego głowie kiełkowała myśl, żeby wybudować coś niezwykłego. W 1921 roku, mając 42 lata (kryzys wieku średniego?), Simon nabył trójkątny skrawek ziemi w Los Angeles i rozpoczął tworzenie dzieła swojego życia.
Jak sam później powie: "Chciałem wybudować coś dużego i to zrobiłem". 
How simple is that?


Watts Towers (określane tak od dzielnicy, w której się znajdują) lub jak nazwał je Rodia "Nuestro Pueblo - Our City", to 17 rzeźb-instalacji, połączonych razem, z których na plan pierwszy wysuwają się 3 wysokie wieże. Największa z nich ma 30 metrów wysokości i jest najwyższą tego typu konstrukcją na świecie. Artysta zbudował je z prętów zbrojeniowych obudowanych siatką i betonem. Całość ozdabiał tym, co mu wpadło w ręce, co przynosiły do niego dzieci mieszkające w okolicy: kawałkami lusterek, potłuczonej ceramiki i butelek, muszelkami, kapslami... 


Działka, na której stoją wieże, położona jest tuż przy torach kolejowych. To wzdłuż nich wędrował Rodia, czasem pokonując pieszo nawet 30 km, w poszukiwaniu materiału do konstrukcji rzeźb. W swojej pracy nie wykorzystywał żadnych profesjonalnych narzędzi czy sprzętu. Na zachowanych zdjęciach widać szczupłego, krzepkiego 70-latka, który bez żadnego zabezpieczenia wspina się po wieżach, wciąż ulepszając swoje dzieło.

source: www.wattstowers.us

Po 33 latach pracy twórczej, w wieku 75 lat (rok 1955), Simon Rodia, zmęczony ciągłą walką z urzędami i wandalami, oddał działkę jednemu z sąsiadów i wyprowadził się do kalifornijskiego Martinez, do swojej siostry, gdzie spędził ostatnie 10 lat swojego życia. Nigdy już nie odwiedził Watts.


Nuestro Pueblo w tym czasie było już dość sławne, wiele osób przyjeżdżało do Watts by je oglądać. Mimo to miasto nie ustawało w wysiłkach, by doprowadzić do jego rozbiórki. Kilka lat po wyjeździe Rodii, utworzyła się grupa złożona z artystów, aktywistów, filmowców i naukowców, która odkupiła trójkątną działkę i rozpoczęła negocjacje z miastem. Stanęło na tym, że stalowe wieże miały zostać poddane próbom wytrzymałościowym, mającym udowodnić, czy stanowią zagrożenie dla otoczenia. Do wież przywiązano stalowe liny, które zostały naprężone przez dźwig z siłą 4500 kg. Ani drgnęły, choć są osadzone w ziemi na jedynie 60 cm!!! Od tego czasu trafiły do podręczników architektury i zmieniły sposób, w jaki niektóre konstrukcje są projektowane, w celu zapewnienia większej stabilności.

Fragment filmu dokumentalnego o Rodii i jego dziele.

Watts Towers (Nuestro Pueblo) przebyły długą drogę, od czasu gdy uważano je za grożący katastrofą wybryk nieszkodliwego, lokalnego szaleńca, aż po włączenie ich w 1990 do list National Register of Historic Places, National Historic Landmark i California Historical Landmark. Jak powiedział Simon Rodia: "I build the tower people like, everybody come."


I jeszcze na koniec taka ciekawostka. Simon Rodia znalazł się, wśród wielu innych znamienitych osób, na okładce albumu grupy The Beattles Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band. Górny rząd, po prawej stronie, na lewo od Dylana:)

Adres:
1727-1765 East 107th Street Los Angeles
http://www.wattstowers.us/

Jeśli interesuja was inne przykłądy sztuki naiwnej/szalonego folkloru w Kalifornii, to koniecznie zerknijcie do naszego postu o Salvation Mountain!



Kwiaty w Dolinie Śmierci - Death Valley Super Bloom

$
0
0
W Death Valley byliśmy już kilkukrotnie na przestrzeni ostatnich kilku lat. Kiedy obozowaliśmy tam na Nowy Rok, mróz był taki, że ledwo utrzymywaliśmy aparaty w zgrabiałych dłoniach. We wrześniu ubiegłego lata panowały takie upały, że zaliczyłam udar cieplny. Za każdym razem było inaczej, za każdym razem pięknie. Ale tak jak tej wiosny, anno Domini 2016, Dolina Śmierci prezentuje się jedynie raz na jakieś 10 lat. Ostatnio w 2005, wcześniej w 1998 roku. 


Te roczniki to także okresy występowania El Niño
Czym jest Dzieciątko? To anomalia pogodowa wywołana nietypowym rozkładem temperatury warstw wody na Oceanie Spokojnym. Myślę, że samo zjawisko jest na tyle ciekawe, że powinno doczekać się osobnego wpisu na blogu. Tym bardziej, że właśnie teraz, na przełomie 2015/16, El Niño jednym regionom świata daje się wyjątkowo we znaki, a nam, w Kalifornii, przynosi wreszcie długo wyczekiwaną chwile wytchnienia, od nękającej nas od kilku lat ekstremalnej suszy. 
Tak. Dzięki El Niño mieliśmy jesienią i zimą kilka deszczowych dni. W październiku nad Doliną Śmierci przeszły 3 solidne burze, a niesiona przez nie woda dotarła do uśpionych w ziemi przez ostatnią dekadę nasionek. I tak właśnie doszło do istnej eksplozji kolorów, w zwykle szaro-burej, spalonej na popiół Death Valley. 


My wybraliśmy się oglądać to niesamowite zjawisko, zwane Super Bloom, w marcu. Aby zobaczyć cudne, efemeryczne kwiaty przyjeżdża teraz na pustynię mnóstwo ludzi. Campingi i okoliczne motele pękają w w szwach. Jeśli planujecie zobaczyć Super Bloom w weekend (kwiaty powinny pojawiać się na różnych elewacjach do wczesnego lata) koniecznie zarezerwujcie wcześniej nocleg, jeśli nie chcecie spać w samochodzie.

Mój ulubiony Desert Five-Spot

Gdzie szukać kwiatów? Jadąc do Death Valley nie spodziewajcie się, że cała pokryta jest obecnie kwiatami. Tak to nie działa. Rośliny kwitną miejscami. Zaczęły na najniższych wysokościach, i podczas kolejnych tygodni przenoszą się na coraz wyższe tereny. My posiłkowaliśmy się raportami dostępnymi na super stronie desertusa.com.

Całe pole Desert Gold czyli Pustynnego Złota



Dolina Śmierci, położona w pobliżu granicy Kalifornii z Nevadą, jest najsuchszym i najgorętszym miejscem Ameryki Północnej. W wyniku nasilonej ewaporacji, wiele terenów pokrytych jest solnym korzuszkiem, wyglądają przy tym jak pokryte delikatną warstewką szronu i śniegu. 





Tak Dolina Śmierci wygląda na co dzień. Prawda, że pięknie? Warto przyjechać tu o każdej porze roku, każdego roku, nie tylko podczas Super Bloom! Gorąco polecamy!!!

Konkurs z Woblink.com - wygraj czytnik e-booków!

$
0
0
Zapraszamy do konkursu w ramach akcji Woblink Travel! Do zgarnięcia czytnik e-booków Kobo Glo!

Co trzeba zrobić, żeby wygrać? Oto zadanie: 
Opiszcie, na jaką wyprawę wybralibyście się ze swoim nowym czytnikiem i zamieśćcie opis w komentarzu pod wydarzeniem utworzonym na facebooku.

Wygrywa najciekawszy z nich. Zgłoszenia zbieramy do środy, 29.06, do 23:59. Ogłoszenie wyników nastąpi w czwartek po godzinie 11:00. 

Pełen regulamin dostępny pod linkiem: www.wydawnictwoww.pl/Woblink/Travel/Regulamin/regulamin_konkursu_24_29_czerwca.pdf 

Zapraszamy do zabawy!

Konkurs organizowany wspólnie z Księgarnią Woblink.



Książka z drogą w tytule: Przez stany popświadomości

$
0
0
Przez stany POPświadomości

Jakub Ćwiek, Patryk Jurek, Radek Teklak, Bartosz Czartoryski, Kreska_

Wydawnictwo SQN 2016

Ci z Was, którzy śledzą naszego bloga i fejsbukowy profil Zawsze w drodze, wiedzą, że jesteśmy wielkimi fanami popkultury. Kiedy więc trafiła w moje ręce książka drogi, „Przez stany POPświadomości”, opisująca przygody grupy przyjaciół, poszukujących na wschodnim wybrzeżu miejsc, związanych z najważniejszymi dla nich odniesieniami do kultury popularnej, aż zatarłam ręce z radości. Bo podobnie jak oni, I want to believe... Obiema rękami podpiszę się pod deklaracją Kuby, który, opowiadając o swojej miłości do popu, chce zachęcić ludzi, żeby przestali się go wstydzić. 


A teraz kilka słów, o czym dokładnie jest ta książka. Grupa przyjaciół, wśród nich pisarz Jakub Ćwiek (wraz z tatą), dziennikarz Bartek Czartoryski, reżyser Patryk Jurek, bloger Radek Teklak i fotografka Agata "kreska_" Krajewska wynajmują RV, zwane przez nich pieszczotliwie Szato, i ruszają drogą, plus/minus wzdłuż wschodniego wybrzeża USA. Plan trasy był ułożony przez wspomnienia, wyobrażenia i dawne emocje tych kilku osób, stłoczonych przez 3 tygodnie w domku na kółkach. Ekipa dotarła do wielu działających na moją wyobraźnię miejsc. Kilka z ich doświadczeń mam już wprawdzie za sobą, jak wbieganie w Filadelfii po schodach, z odtwarzanym w głowie soundtrackiem z filmu Rocky, miasteczko Salem czy nowoorleańskie cmentarze. Kilku miejsc im niesamowicie zazdroszczę, jak odwiedzin w biurze Stephena Kinga, wizyty u Clerksów czy pobytu w Senoia, mieście, w którym kręcą moją ostatnią wielką serialową miłość, czyli Żywe Trupy. Z drugiej strony część opowieści zupełnie nie trafiała w moje popkulturowe gusta (np. serial Banshee jest mi kompletnie nie znany, jak również – nie gniewajcie się – nigdy wcześniej nie słyszałam o studiu Troma i ich dokonaniach w postaci Surfujących nazistów czy Toksycznym mścicielu. Posypuję głowę popiołem).

Moje osobiste odczucie jest takie, że wolałabym, aby w tej książce było więcej historii, więcej nawiązań do tytułowej popświadomości, a nieco mniej o wzajemnych relacjach między członkami ekipy. Zgadzam się z Autorem, że czasem materia do pisania była niewdzięczna, bo fajne miejsce, świetnie być, świetnie zobaczyć... Ale historia do książki?  Żadna. Ale zapełnianie dziur mało porywającymi anegdotami z życia codziennego ekipy, wg mnie nie wyszło książce na dobre. 
Bardzo podobały mi się merytoryczne mini rozdziały pisane przez Bartka Czartoryskiego. Na ich podstawie dodałam kilka pozycji do swojej filmowej listy „must see”. 
Niesamowicie mocną stroną książki są świetne fotografie Agaty Krajewskiej. 
Mojemu Mężowi najbardziej podobała się druga część książki, napisana przez Radka Teklaka. I ja również, choć momentami przeszkadzał mi zbyt potoczny język, w jakim Autor pisał, także miałam z tego fragmentu książki dużo przyjemności. Bo czuć było, w jego opisach, czystą radość z bycia i doświadczania Ameryki. Nie tylko z miejsc kultowych. W tej części znajdziecie mnóstwo bardzo celnych obserwacji i wniosków, do wyciągnięcia których my potrzebowaliśmy znacznie więcej czasu, niż 3 tygodnie. Respect. Wiele razy czytając teksty (książki, blogi, artykuły) o Stanach, napisane na podstawie kilkutygodniowego pobytu, zgrzytałam zębami, na temat „mądrości” serwowanych przez autorów. Tym razem było inaczej. Radek Teklak zdecydowanie „czuje” Amerykę.


Podsumowując. Jeśli jesteście fanami popkultury, albo dopiero stawiacie swoje pierwsze kroki pośród jej cudownych tworów, docenicie inwencję i wysiłek włożony przy tworzeniu tej książki. Będzie to też idealny poradnik dla tych, którzy sami planują wybrać się w podobną trasę. Znajdą w Stanach POPświadomości wiele cennych rad praktycznych. Natomiast jeśli (piszę to bez cienia ironii) kręci was jedynie kino niszowe, czekacie z niecierpliwością na kolejną edycję Sundance Film Festival, z Kinga czytaliście (lub oglądaliście) tylko Skazanych  na Shawshank, a słysząc taki tytuł jak Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów uśmiechacie się z politowaniem, to obawiam się, że będzie Wam ciężko przebrnąć przez tych 400 stron. 
Bo jest to podróż przez wspomnienia, wyobrażenia i dawne emocje ludzi, którzy nasiąknęli popkulturą i dla takich właśnie, ta lektura będzie prawdziwą frajdą. Count me in.


Konkurs "Przez stany POPświadomości" z Wydawnictwem SQN

$
0
0
Dziś 6 grudnia, mamy więc dla Was mikołajkową niespodziankę, tym razem od Wydawnictwa SQN, które ufundowało nagrodę w postaci książki "Przez stany POPświadomości" Kuby Ćwieka.

Tych, którym nie uda się wygrać tej lektury odsyłamy do internetowego sklepu Wydawnictwa SQN. 

Co trzeba zrobić, by mieć szansę na wygraną?? 


Do dzieła!

Zapraszamy także na fanpage Wydawnictwa SQN na FB.


2 egzemplarze rozlosujemy wśród osób, które prawidłowo wypełnią zadanie konkursowe. Konkurs trwa do 12 grudnia 2016 roku do północy.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj.
Viewing all 92 articles
Browse latest View live